piątek, 23 stycznia 2015

Grzech Pierwszy

Aniołki!
Minęło już półtora miesiąca, odkąd opublikowałam prolog, a dopiero dziś wstawiam rozdział pierwszy. Ot tak, ni z tego, ni z owego. A właściwie nie rozdział - grzech. Po prostu - grzech pierwszy. Każdy z was może nadać mu taki tytuł, jaki tylko będzie mu się podobał. 
Wracając, prawda jest taka, że przez długi czas nie mogłam złożyć w całość nawet jednego zdania, a rozdział (prawie cały) powstał wczoraj wieczorem i (ostatnie zdania) dziś. Mam nadzieję, że nie znajdziecie w nim mnóstwa błędów, chociaż nie wykluczam ich, bo nie miałam tyle czasu, by sprawdzić go pod tym kątem co najmniej milion razy. Jeśli jakieś zauważycie, piszcie w komentarzach.
A propos komentarzy – tak, jak pisałam pod prologiem, postanowiłam odpowiadać na nie tutaj. Z góry uprzedzam, że nie chodzi tu o kopiowanie czyjegokolwiek pomysłu, bo doskonale wiem, że nie jestem pierwszą osobą, która będzie tak robić. Ale też nie ostatnią. Także, jeśli ktoś będzie miał jakieś zastrzeżenia czy problemy w związku z tym, przepraszam.
Przy okazji pierwszego rozdziału chciałam was też zaprosić do zakładki bohaterowie, którą niedawno uzupełniłam. Postaram się aktualizować ją z każdą nową, istotną postacią, a być może takowe się pojawią.
I na koniec – kolejny rozdział, kolejny grzech – nic nie planuję, nic nie obiecuję. Oczywiście, zrobię wszystko, by dodać go jak najszybciej, ale  zbliża się początek nowego semestru i chcę zacząć go jak najlepiej, by potem było już łatwiej.

Z góry dziękuję za każdy komentarz, nie spodziewałam się, że prolog aż tak się wam spodoba. Martwię się, że tym rozdziałem mogłam nie sprostać waszym oczekiwaniom. Wybaczcie.
Ok, ok, już odpowiadam:
Noemi Waters – Bardzo dziękuję, że się postanowiłaś tu zajrzeć i, że przeczytałaś te moje wypociny. Czytając twój komentarz, jako pierwszy, o matko… Zrobiło mi się tak ciepło na sercu! Gdyby nie to, że siedziałam w salonie z bratem i tatą, to bym się pewnie popłakała. Nic nie poradzę. Oczywiście masz rację, Lurco = Ludmiła i Marco, piękni ludzie razem :) Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tutaj wpadniesz (choćby przypadkiem). 
Bershka – Niestety, nim zdążyłam przeczytać komentarz, został usunięty. Jeśli to czytasz (ilekolwiek lat minęło), bardzo chciałabym poznać twoją opinię i dowiedzieć się, dlaczego postanowiłaś ją usunąć. Dziękuję, że się tu pojawiłaś.
Ellie Pasquarelli – Ojejku, tak bardzo się cieszę, że jesteś! Wiesz, to bez ciebie na bloggerze (w opowiadaniach, w komentarzach, czy po prostu w „byciu”) nie byłoby tak samo. Jesteś niczym aniołek, który postanowił zlecieć na ziemię i być sobie taki cudowny i kochany! Ale z tym oślepieniem talentem, to nie przesadzaj :) Daleko mi do tego, mój „talent” może najwyżej pobłyskiwać sobie delikatnie, gdzieś na dnie ogromnej, czarnej dziury, jeśli w ogóle istnieje. Ale bardzo mi miło, że tak uważasz. Dziękuję!
Eddie N. – Jejku, jejku, jejku! Nie wierzę, że postanowiłaś zagłębić się w najciemniejsze czeluście bloggera i skomentować takie nic, Edytko. Pierwszą reakcją na twój komentarz było ogromne „O” (jeszcze większe niż to). Dziękuję za twoje piękne słowa, nawet nie wiesz, jak wiele dla mnie znaczą!
Kinga Raczyńska – Komentujesz moje prace od niedawna, ale bardzo się cieszę, że to robisz. Kiedy tylko widzę, że skomentowałaś, uśmiecham się w duchu. Mam nadzieję, że nie zawiedziesz się czytając ten rozdział (tak, mam cichutką nadzieję, że go przeczytasz). Dziękuję za życzenia weny :)
Sapphire – Tyle miłości w czterech wyrazach! I tyle fizyki :) Bardzo dziękuję, że przeczytałaś i, że dałaś mi znać o swojej obecności. To naprawdę więcej niż tysiąc słów.
Inolvidable – Nareszcie nauczyłam się pisać twoją nazwę z pamięci! Bardzo się cieszę, że moja przypadła ci do gustu. Wiesz, ja tak mam, kiedy ktokolwiek wspomina o tobie, to po prostu przywodzi na myśl coś miłego. Lubię twoje komentarze, nie wiem dlaczego, ale naprawdę bardzo je lubię. Może dlatego, że są twoje. Dziękuję ci za wszystko!

Jeszcze raz – bardzo, bardzo, bardzo (x74862537463622365094374362097) dziękuję za wszystkie ciepłe słowa. Uwielbiam was, kocham i w ogóle. Jak kiedyś będzie mnie stać, postawię wam pomniki! A na razie, zapraszam do przeczytania rozdziału…

***

1.
- Spójrz na mnie. – słyszy, ale nie podnosi wzroku. Nie porusza się. Nie odpowiada. Strach nie pozwala jej na jakąkolwiek odpowiedź. Zanurza głowę między kolanami. Złotawe fale układają nieczytelne wzory na jej bosych stopach i drewnianej podłodze. Wplata dłonie we włosy i przenosi ciężar na prawą nogę. Jedna z desek delikatnie się unosi powodując skrzypienie. – Spójrz. Na. Mnie. – cedzi przez zęby i robi krok w przód. Kolejna deska nie wytrzymuje.
            - Nie chcę na ciebie patrzeć! – nie chce? a nie – nie może? Kolejna pomyłka. Zsuwa się z niewygodnego fotela i teraz klęczy tuż przed nim, ale wciąż nie patrzy. I nic nie widzi. Czuje się ślepa. Nic się nie zmieniło. – Nie mogę. Boję się. – przynajmniej się przyznaje. Czy to znaczy, że już się wyleczyła?
            - Mnie się boisz? Mała… - Już nigdy więcej tak do mnie nie mów! Nie wolno ci! Słyszysz?! To jasne, że nie słyszy. Nigdy nie słyszał wołania jej duszy. Nawet gdyby stanęła przed nim, złapała go za rękę i zaprowadziła do swojej pracowni – tej, w której malowała obrazy jej uczuć – nie usłyszałby. Nieważne, czy radośnie ćwierkała o tym, jak go kocha, czy błagała o pomoc. Był głuchy. Jak w ogóle mogli pomyśleć, że to się uda?
            - Nie, nie ciebie. Boję się bólu. – pieką ją oczy, mimo że nie dopuszczają do siebie ani odrobiny światła. W głowie siedzi wspomnienie pierwszego pocałunku i raz po raz uderza najmocniej jak potrafi. A duszy brakuje powietrza. A może zawsze go brakowało? A jeśli tak, to… czym je zastępowała? Czym? – Przestań to robić! – w nagłym przypływie siły podnosi się i staje na nogach. Opuszcza dłonie i ostrożnie unosi powieki stanowiące ostatnią przeszkodę. Obraz jest tak niewyraźny. Czy to już północ? Czy może wciąż świt? A te włosy… czy na pewno są blond? I nagle natrafia na coś, czego kształtu i barwy jest pewna. Mruga kilkakrotnie, ale nic się nie zmienia. Widzi tylko jego oczy, tęczówki barwy czekolady. I obojętność. Pustkę.
            - Co? Co takiego? – a on stoi dokładnie w tym samym miejscu. Nie rusza się. Prawie nie oddycha. Ale jednak. Łapie się na tym, że spija każde słowo wypływające z jego ust. Nie. Czas zacząć oddychać własnym powietrzem, tak jak on to zrobił już dawno.
            - Przestań tu być! Przestań wciąż wracać! Przestań tak perfidnie oddychać, pozbawiając mnie sił. Przestań dawać nadzieję. Przestań zadawać ból. Przestań, przestań, przestań… - powtarza jak mantrę, uderzając pięściami w jego klatkę piersiową. – Przestań. Tak, jak przestałeś mnie kochać.
            - Proszę… - ale dalej już nie słyszy. Znika świt. A może północ? Znikają ściany, znika skrzypiąca podłoga. Znikają jego oczy.


            Powoli otwiera oczy i pozwala, by skąpały się w blasku promieni słonecznych. Nagły ból w przedramieniu skłania ją do zmiany pozycji. Mija chwila, nim orientuje się, gdzie tak naprawdę się znajduje. W okamgnieniu znika cały ból. Kolana nie czują już starych,  twardych desek. Krew na nowo dociera do każdej żyły. A wspomnienia opuszczają jej głowę, zabierając ze sobą ogromny ciężar. Spogląda przez okno. Drzewa w parku rysują ogromne cienie pozwalając przechodniom na chwilę oddechu. Dawno temu uwielbiała siadać pod największym z nich i malować obrazy radości i śmiechu. Pisywała też opowiadania. Czasami nawet śpiewała. Zawsze tamtędy przechodził. Dla niej. Albo może tylko jej się wydawało.
            Natychmiast odwraca głowę w drugą stronę i zaciska powieki. Prosiłam cię o coś. Kobieta siedząca naprzeciwko niej na chwilę podnosi głowę znad książki po to tylko, by sprawdzić czy wszystko z nią w porządku. Nie posyła jej żadnego życzliwego spojrzenia, o nie, po prostu przygląda jej się badawczo, jakby widziała w niej wariatkę. Przez sekundę zastanawia się, czy nie upewnić kobiety w jej twierdzeniu, ale jakoś nie ma siły na podobne gry.
            - Przepraszam. Nic się nie stało. To tylko… skurcz. – kiwa głową i posyła sąsiadce przyjazny uśmiech. Nie spodziewa się podobnej odpowiedzi i wcale na nią nie czeka. Ma rację. Kobieta jedynie głośno fuka, nie ukrywając zażenowania i wraca do lektury. Nie potrafi przeczytać tytułu książki, ale jest prawie pewna, że brzmi on „Savoir-vivre dla czarownic” lub tym podobne opowieści o czarnomagicznych konwenansach.
            Autobus mechanicznie zakręca w prawo, powodując u niej utratę równowagi i bolesne uderzenie łokciem w szybę. Szmer i stłumiony szept kobiety z naprzeciwka znów daje o sobie znać. Tym razem nie próbuje się wytłumaczyć, a jedynie prycha ostentacyjnie.
            Widok zza szyby świadczy o tym, że najwyższy czas opuścić autobus. Zielone literki na tablicy układają się w nazwę ulicy – Avenida de Mayo. Odsuwa rękaw czarnej marynarki, mimo że wcale nie zakrywa zegarka i sprawdza godzinę. Delikatnie marszczy nos, uświadamiając sobie, co przed chwilą zrobiła. Od jakiegoś czasu próbowała pozbyć się tego nawyku, ale gdy tylko na chwilę zmieniała obiekt skupienia, starania szły na marne. Tak, czy inaczej, zegarek również wskazywał, że zostało jej niewiele czasu.
            Podnosi się i bardzo powoli przesuwa w kierunku wyjścia, gdyż jej nogi nagle postanawiają odmówić współpracy z butami. Gani się w myślach za poranny wybór najwyższych czarnych szpilek. Uśmiechem żegna kierowcę autobusu, gdy próbuje z gracją pokonać trzy schodki dzielące ją od równego chodnika. Ostatni stopień okazuje się jednak zbyt dużym wyzwaniem. Gwałtownie przechyla się do przodu i odruchowo zamyka oczy, poruszając ręką w powietrzu i starając się znaleźć jakieś oparcie. Czuje czyjeś dłonie na swojej talii, ale jest zbyt przerażona perspektywą upadku i nie zastanawia się do kogo mogą one należeć.
            Otwiera oczy dopiero, gdy upewnia się, że stoi na obu nogach i nie potrzebuje niczyjej pomocy. Wyraz twarzy mężczyzny stojącego tuż przed nią wywołuje u niej rumieniec, ale po chwili śmieje się razem z nim.
            - Witam moją ulubioną panią adwokat. – szczebiocze i wyciąga dłoń w jej stronę, by po chwili zamknąć ją w uścisku i złożyć na niej delikatny pocałunek. Odsuwa się i z niepokojem spogląda na jej buty. – Jaka szkoda. Takie ładne buty i już złamałaś obcas.  
            Naraz porzuca zamiar podziękowania przyjacielowi i kieruje spojrzenia na (rzeczywiście) nowe, czarne szpilki. Jak to możliwe, że od razu się nie zorientowała, przecież gdyby był złamany, to nie mogłaby…
            - Nienawidzę cię. Jak możesz w ten sposób ze mnie żartować?! Mogłabym cię udusić.
            - Nie mogłabyś, bo właśnie przed chwilą uratowałem ci życie. – szlag. Jeszcze kiedyś ci się za to oberwie. Szybko zapomina o zdenerwowaniu, a na jej twarz powraca uśmiech.
            - W takim razie, bardzo ci dziękuję, wybawco. Odprowadzisz mnie kawałek? Nie mam zamiaru naprawdę zniszczyć tych butów.

            Zajmuje miejsce przy mahoniowym biurku i opiera się łokciem o blat. Naciska malutki przycisk, by włączyć komputer. Stłumione buczenie świadczy o tym, że urządzenie działa. Podnosi dużą, skórzaną torbę i wyjmuje z niej teczkę pełną dokumentów oraz telefon. Odsuwa boczną szufladę, by znaleźć w niej niebieski długopis. Zamiast tego natrafia na kartkę papieru. Małą i pożółkłą. Złożoną na pół. Nieświadoma, wyjmuje ją i otwiera.

            Moje słowa, każdy oddech, moje myśli, moje uczucia i moje sny. To wszystko należy do ciebie. I  zawsze będzie.
            Ukochany…

            Zaciska dłoń w pięść, nie zwracając uwagi na zamkniętą w niej kartkę. Krople łez bez jej zgody spływają po nosie i policzkach i rozpływają się na zgniecionym papierze. Dlaczego znalazłam to właśnie dziś? W takim momencie? Wstaje z miejsca i rusza w stronę kosza. Próbuje wyrzucić, ale karteczka, jakby przyklejona do jej dłoni, nie chce wypaść. Podnosi dłoń i przyciska ją do serca. Czuje ukłucie. Jedno, drugie, trzecie.
            Z powrotem zajmuje swoje miejsce i chowa kartkę do szuflady. Tym razem jednak zamyka ją na klucz. Mały, złoty kluczyk. Przez chwilę trzyma go w dłoni, a potem otwiera okno i rzuca nim najdalej jak potrafi. Klucz do szuflady. Klucz do zamkniętej w niej kartki. Klucz do jej serca?
            - Ludmiła? Wszystko w porządku? – dźwięk otwieranych drzwi i cichutkie stukanie butów Francesci zagłusza jej myśli. – Lu?
            - Tak? – pyta. Pokazuje swoją słabość i niepewność. Swoją zwykłość. Człowieczeństwo? – Tak. – poprawia się. – Wszystko w porządku. Co cię do mnie sprowadza, Fran?
            - Te potwornie niewygodne buty. Nie rozumiem, jak ty możesz chodzić w swoich? – chichocze w duchu - no przecież nie może.
            - A tak naprawdę? – próbuje zdobyć się na miły ton, nie w głowie jej teraz żarty.
            - Nowy klient. Rozwód. Dzwonił pan, yyy…., Marco Tavelli. – nazwisko wypowiedziane przez Francescę sprawia, że dławi się powietrzem, a jej skóra przybiera barwę pietruszki.
            - Ludmiła, na pewno wszystko w porządku?
            - Tak. Pewnie. Szpilki. – zmieszanie w oczach przyjaciółki zmusza ją do dalszych wyjaśnień. – Pytałaś o buty. Ja też nie potrafię na nich chodzić. Dzisiaj rano potknęłam się na schodach w autobusie. Całe szczęście, przechodził mój przyjaciel, Diego, opowiadałam ci o nim, pamiętasz? Nie opowiadałam? Mniejsza o to. Obiecał, że wpadnie tutaj, jeśli tylko znajdzie chwilę. W końcu, dzięki niemu rozmawiam teraz z tobą, a nie z lekarzem na ostrym dyżurze.. – z każdym słowem zwiększa tempo mówienia.
            - Lu… cieszę się, że nic ci nie jest, ale nie mam zamiaru go poznawać. Nie wiem, czy pamiętasz, ale obiecałam sobie tak mniej więcej do końca życia nie rozmawiać z żadnym facetem. Zresztą, zmieniasz temat. O co chodzi? Dlaczego tak zareagowałaś na nazwisko klienta?
            - Ja… Źle się czuję, potrzebuję szklanki wody. A… - walczy ze sobą, próbując wymówić jego nazwisko – j e g o – a jednak się nie udało - niech przejmie ktoś inny. Kiedy następnym razem zadzwoni, poleć mu Maxiego. Albo Felipe. Mam trzy sprawy do dokończenia. I jakoś nie mam głowy do kolejnego rozwodu… - nie mam siły przeżywać go jeszcze raz.
***
            Śpiew ptaków i aksamitny powiew wiatru wpadają do pomieszczenia, w chwili gdy dziewczyna naciska na klamkę i delikatnie uchyla stare, zardzewiałe okno. Promienie słońca, odbijając się w poszarzałej, koronkowej firance, malują radosne obrazy na przedwojennych ścianach. Kurz i pajęczyny tracą swój azyl i przytłoczone blaskiem świtu ukazują się jej oczom. Przez chwilę, niczym małe dziecko, wierzga nogami próbując pozbyć się ciężkiej kołdry z nóg. Zamiast tego jeszcze bardziej się w nią zaplątuje. Nagła potrzeba świeżego powietrza skłania ją do szerszego otwarcia okna. Opiera dłonie o ciemnobrązową ramę i ostrożnie się wychyla. Stare kamienice, kolorowe witraże w oknach, jedna drewniana ławeczka i kobieta, która siedzi na niej od rana i karmi gołębie. Czasami ktoś się zlituje i wrzuci jej jedną czy dwie monety, czasem nawet banknot. Ona sama należy do tych drugich. Bywa, że siada obok staruszki i opowiada jej o swoim dniu. Nie wie, dlaczego tak robi, ale to pomaga. A kobieta zawsze tam jest i zawsze słucha. Niekiedy odpowiada półsłówkami, innym razem wypowiada jedynie jedno, dwa zdania, ale te z powodzeniem zastępują wielogodzinną rozmowę.
            Odsuwa się od okna i wplata dłonie we włosy, niedbale przeczesując czarne loki. Prostuje nogi, przez chwilę wpatrując się w jasnoniebieski wzór na spodniach od piżamy. Siada na skraju łóżka i wsuwa stopy w puchowe kapcie. Nie wyobraża sobie chodzić po domu w jakichkolwiek innych butach. Unosi ręce, przeciągając się. Przeciera oczy. Naciśnięcie na mosiężną klamkę i otwarcie drzwi stanowi dla niej wyzwanie. Czuje ból przeszywający każdy mięsień. Ale mimo to jest szczęśliwa. Zejście po schodach również sprawia jej ogromny problem. Ale mimo to jest szczęśliwa. A przecież o to zawsze walczyła.
            Przechodząc obok salonu, zatrzymuje się na chwilę i przygląda się wiszącemu czarno-białemu portretowi. Jestem szczęśliwa, mamo. Tak, jak tobie nigdy nie było dane. Bardzo bym chciała dzielić z tobą to szczęście. Zamyka oczy i przez chwile czuje czyjś delikatny dotyk na ramionach. Jakby czyjeś palce przesunęły leciutko po jej karku i obojczykach. Zanurza się we wspomnieniach, niczym w oceanie, by po chwili ocknąć się z nich, tracąc powietrze. Obiecuje sobie wrócić do nich później.
            Ułożenie włosów tego ranka okazuje się o wiele łatwiejsze, niż zwykle. W pośpiechu chwyta jedną z gumek leżących w kosmetyczce i związuje loki w kucyka. Wybiegając z łazienki, otwiera szafę i wyjmuje z niej parę dżinsów i zwykłą, fioletową koszulkę, która zakłada po drodze do kuchni. Zaplątuje się w nogawki spodni, gdy próbuje założyć je, jednocześnie pijąc kawę i smażąc jajecznicę. Krztusi się, w mgnieniu oka połykając zbyt duże kawałki śniadania. Budzik, ustawiony na lodówce, postanawia się odezwać właśnie w chwili, w której ona kończy jeść. Spogląda na tarczę zegara i przeciera oczy. Następnie kieruje wzrok w stronę kalendarza ze zdjęciami kotów. Zdziwiona, siada na plastikowym krzesełku. Gdy wreszcie zbiera myśli, orientuje się, że pomyliła dni i akurat dzisiaj mogła spokojnie spać jeszcze co najmniej godzinę (a budzik przydałoby się od nowa ustawić). Postanawia wyjść z domu wcześniej i po drodze odwiedzić kancelarię.

            - Natalia! Tak bardzo się cieszę, że cię widzę! – entuzjazm jasnowłosej przyjaciółki wprawia ją w zakłopotanie. Z drugiej strony, zdaje sobie sprawę, że Ludmiła nie byłaby aż tak zadowolona z jej widoku, gdyby czegoś od niej nie chciała.
            - Lu, ja też się cieszę, ale zanim postawisz mi pomnik, powiedz, co takiego się stało?
            - Natka, czy naprawdę musiało się coś stać, żebym cieszyła się z naszego spotkania? – tak? – No dobrze, masz mnie. Muszę natychmiast z kimś porozmawiać i tylko ty mi zostałaś.
            - Natychmiast, tak?
            - Absolutnie, bezzwłocznie.
            - A poczekasz dziesięć minut? Korzystam z kilku wolnych godzin i postanowiłam odwiedzić…
            - Wy i te wasze amory! Nie uważasz, że w tym momencie to ja jestem ważniejsza? – przyspieszony oddech Ludmiły świadczy o tym, że stało się coś naprawdę poważnego. - Natalia, żarty, żartami, ale ja naprawdę bardzo cię potrzebuję.  
            - Pięć minut?
            - I ani sekundy dłużej, tak? – wzburzony ton blondynki nie zwiastuje niczego dobrego. Przyjaciółka już dawno pozbyła się opinii samolubnej i wrednej żmii, więc gdy którykolwiek z jej dawnych zwyczajów powraca choć na chwilę, znaczy to tylko tyle, że dziewczyna bardzo cierpi, a jednocześnie bardzo boi się to pokazać.

            Korytarze kancelarii dawno przestały być dla niej labiryntem. Zna je znacznie lepiej niż zawartość własnej kieszeni, a na pewno znacznie lepiej niż niejeden jej pracownik. Podchodzi do windy i naciska górny przycisk. Wewnątrz znajduje się mnóstwo osób, ale jakimś cudem udaje jej się zmieścić. Powoli przesuwa się w stronę tabliczki z numerami pięter i po omacku przyciska jeden z nich. Drzwi otwierają się na trzecim piętrze. Windę opuszcza para kłócących się staruszków i mężczyzna wyglądający na niezwykle bogatego biznesmana. Wychodzi tuż za nimi i kieruje się w stronę gabinetu oznaczonego numerem 38. Mija wejście do małej kuchni, pokój przeznaczony na zebrania wszystkich pracowników, aż wreszcie dociera do celu. Napis na tabliczce, przyklejonej tuż pod małymi, złotymi cyferkami, głosi „Adwokat Felipe Díaz”. Szeroki uśmiech wstępuje na jej twarz. Unosi zaciśniętą w pięść dłoń i puka trzy razy, po czym leciutko naciska na klamkę i otwiera drzwi. Oczy obu mężczyzn znajdujących się w środku zwracają się w jej stronę.
            - Cześć… Ja przepraszam, że przeszkadzam, po prostu miałam chwilę i pomyślałam… Poczekam na zewnątrz. – łapie się na tym, że nie może oderwać wzroku od stojącego przy biurku bruneta. Próbuje się wycofać, ale nogi odmawiają współpracy. Jak w ogóle może patrzeć w ten sposób na…
            - Nic nie szkodzi, księżniczko. O! Kanapki! – Maxi prycha i uśmiecha się szyderczo, jakby usłyszał jej myśli. Ta uwaga na dobre ostudza jej nagłe zainteresowanie brunetem. Próbę nakrzyczenia na niego z powodu nazwania jej „księżniczką” przerywa jednak głos blondyna. Księżniczko, księżniczko, księżniczko…
            - Nie zwracaj uwagi na Maximiliano, on i tak już wychodzi. Prawda? – wymowne spojrzenie, jakim Felipe obdarza Maxiego sprawia, że brunet nie protestuje, a jedynie zabiera swoje rzeczy z blatu i kieruje się do drzwi.
            - Natalia. – gdyby jej imię w jego ustach potrafiłoby się zmaterializować, zostałoby wyplute i rzucone o ścianę.
            - Maxi. – witają się i żegnają w ten sam sposób od kilku lat.
           
            Głośny trzask świadczy o wyjściu bruneta.

            - Przepraszam cię za niego, Natalko. – Natalko. Nie - księżniczko.
***
Niezapominajka_a: Ten dzień już nie mógł być gorszy.
JuanJuan: Co się stało? Złamałaś paznokieć?
Mel_00: JuanJuan to forum dla ludzi z prawdziwymi problemami. Jesteś tu żeby się z kogoś nabijać? W takim razie najlepiej będzie jeśli nas opuścisz. Niezapominajka_a, co się stało?
JuanJuan: Nad problemami nie można tylko płakać. Mam je, jak każdy inny człowiek, ale ja się z nich śmieję. Niezapominajka_a, też powinnaś spróbować.
Niezapominajka_a: Według ciebie powinnam się śmiać z problemów, tak? Opowiedzieć wam, żebyście też mogli się pośmiać?
Mel_00: Nie musisz tego robić.
Niezapominajka_a: Dlaczego nie? Być może dla ciebie mój problem jest porównywalny ze złamaniem paznokcia, ale dla mnie utrata kogoś, kogo kochałam wcale nie jest taką błahostką.
JuanJuan: …
Mel_00: Niezapominajka_a, myślę, że na razie powinnaś się z nami pożegnać, wyłączyć komputer i się uspokoić. Wróć, kiedy trochę ochłoniesz.
Niezapominajka_a się wylogował(a)
Mel_00: Jesteś z siebie dumny?
Frania dołączył(a) do dyskusji
Frania: Cześć, wszystkim. Dawno mnie tu nie było, ale wiecie jak to jest… Praca i w ogóle… Co tam u was?
Mel_00: O, cześć, Fran. Właśnie tłumaczę Juanowi, jakim jest gburem.
JuanJuan: Francesca, cieszę się, że tu jesteś. Ktoś musi mnie przed nią obronić.
Frania: Słuchajcie, dzisiaj nie mam siły na łagodzenie waszych sporów.
Mel_00: Odzywał się?
Frania: Spróbowałby tylko. Nie mam zamiaru już nigdy więcej rozmawiać z jakimkolwiek facetem dłużej niż dwie minuty.
im_queen: Absolutnie popieram.
Mel_00: No to opowiadaj, co się stało?
Frania: Dzień, jak co dzień. Wiecie, okazało się, że nawet moja przyjaciółka jest przeciwko mnie. Każdym słowem daję jej do zrozumienia, że jest dobrze tak, jak jest i nikt poza mną nie jest mi potrzebny do szczęścia. A ona co? Zaprasza jakiegoś swojego najlepszego przyjaciela i jeszcze przekonuje mnie, że koniecznie muszę go poznać, bo jest taki wspaniały, bla, bla, bla…
JuanJuan: Może powinnaś go poznać?
Frania: Czego ty nie rozumiesz?
im_queen: Juan, błagam cię. Dziewczyna podjęła decyzję i stara się jej trzymać. Już raz przecież cierpiała. Fran, kiedy on przyjdzie, po prostu nie wychodzisz ze swojego gabinetu, tak?
Frania: Dziękuję, że przynajmniej ty jesteś po mojej stronie, Is.
im_queen: Zawsze do usług. Lecę, powodzenia. Pa!
im_queen się wylogował(a)
JuanJuan się wylogował(a)
Mel_00: Mam nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.
Frania: Ja też… Zapowiada się jedno z najgorszych popołudni w moim życiu.
Mel_00: Będę tu wieczorem, jakbyś chciała pogadać.
Mel_00 się wylogował(a)
Jeśli tylko będziesz chciała poczytać o tym, jak mieszam z błotem całe swoje życie…
Frania się wylogował(a)

            Siedzi na ogromnym czarnym fotelu przy dębowym biurku i nerwowo uderza palcami o blat. Nie pierwszy raz jest wściekła na Ludmiłę, ale jeszcze nigdy nie była aż tak. Złość zawładnęła całym jej ciałem i wszystkimi myślami, do tego stopnia, że przelała swoje żale na internetowe forum. I okazało się, że ludzie stamtąd rozumieją ją o wiele bardziej niż przyjaciółka, którą zna ją od lat. Diego. Diego. Diego. Wyjdź z mojej głowy! Nie potrafi się skupić na niczym innym, poza powtarzaniem imienia chłopaka i wyobrażeniami na temat jego wyglądu, a to z kolei sprawia, że jest jeszcze bardziej zła. Na nią? Na niego? Przecież to zawsze jest twoja wina.
            Wyrywa małą, różową kartkę z notatnika i zgniata ją w kulkę. Przerzuca ją z ręki do ręki, a następnie stara się wycelować i trafić nią do stojącego pod ścianą, żółtego kosza. Prycha, gdy jej się to nie udaje. Przez chwilę wpatruje się w papier, ale nie decyduje się go podnieść. Jej uwagę odwraca stukot obcasów płynący zza drzwi. Jest niczym alarm świadczący o tym, że blondynka zbliża się do jej gabinetu. Ludmiła się zbliża. Ludmiła. Się. Zbliża. Nie ma już czasu na żadną reakcję. Klamka opada, a drzwi powoli się otwierają.
            - Francesca, dzwoniłam do ciebie. Dlaczego nie odbierasz? – dzwoniła? kiedy? A tak, gdzieś pomiędzy trzydziestym czwartym, a trzydziestym siódmym Diego.
            - Przepraszam, byłam zajęta. Nawet nie usłyszałam…
            - Jesteś dzisiaj okropnie rozkojarzona.
            - To samo mogłabym powiedzieć o tobie. – najlepszą obroną jest atak?
            - Dobrze. Nie kłóćmy się. Przyjdź do mnie za chwilę, musisz mi pomóc z dokumentami. Nic z tego nie rozumiem. – blondynka bezradnym wzrokiem spogląda w stronę Włoszki, a gdy ta wreszcie kiwa głową na znak zgody, wplata palec w kosmyki włosów i, okręcając na nim jeden z nich, wychodzi z gabinetu.

            Zamiana szpilek na baleriny to najlepsza decyzja z tych, które udało jej się podjąć w ciągu ostatnich kilku dni. Jedynym minusem jest fakt, że w ołówkowej spódnicy za kolano wygląda teraz jakby miała króciutkie nóżki, niczym krasnoludek. Ale jest w stanie zapłacić taką cenę za równowagę i umiejętność utrzymywania się na własnych nogach. Mimo że do gabinetu Ludmiły ma tylko kilka kroków, odczuwa wyraźną ulgę, gdy pokonanie tej drogi zajmuje jej jedynie pół minuty. Z impetem naciska na klamkę i wchodzi do pomieszczenia.
            - Co to za dokumenty? – pyta i rusza w stronę biurka. Mija chwila, nim orientuje się, że w gabinecie oprócz niej i Lu znajduje się ktoś jeszcze.
            - Dokumenty mogą poczekać. Fran, to jest właśnie Diego. Mówiłam ci o nim rano. – radosny ton głosu Ludmiły z jednej strony denerwuje Francescę, ale z drugiej – widzi, że blondynka na chwilę zapomniała o swoich problemach. Stojący po jej prawej stronie, ubrany w białą koszulkę i czarną skórzaną kurtkę, brunet uśmiecha się do niej szeroko. Tak, jak to się robi na widok promocji czekoladek.
            - Cześć, jestem Diego. – no przecież wiem. Diego. Diego. Diego. Chłopak wyciąga dłoń w jej stronę.
            - Cześć, ja… - Diego. Diego. Diego. – Francesca. – delikatny uścisk jego dłoni i złożony na niej pocałunek sprawia, że przez chwilę ma ochotę… Ale nawet na niego nie patrzy. – Lu, możesz tu na chwilkę podejść. – szepcze słodkim głosem.
            - Fran, ja… - nie kończy, gdyż Włoszka chwyta jej rękę i ciągnie w swoją stronę.
            - Przestań. Bawić. Się. W. Swatkę. – przestań… odbija się echem w głowie blondynki. Odsuwają się od siebie, a Francesca natychmiast bierze w ręce całą górę dokumentów z zamiarem przejrzenia ich w swoim gabinecie. Przecenia jednak swoją siłą i stos papierów rozsypuje się na podłodze. Próby szybkiego zebrania ich i wyjścia z twarzą z tej całej sytuacji również kończą się fiaskiem.
            - Pani pozwoli, że pomogę. – melodyjny głos bruneta i dłonie raz po raz stykające się z jej palcami, gdy razem zbierają kartki z podłogi sprawiają, że wstyd znika. Jednak kierowana ostrożnością dziewczyna, tym razem, bez problemu podnosi wszystkie dokumenty.
            - Dziękuję. Ja… Pójdę już do swojego gabinetu. Tam je obejrzę. – wyjść. wyjść. Diego. wyjść. co? co ty tu w ogóle robisz?
            - Ja też już pójdę. Muszę się przygotować do jutrzejszych lekcji. - Poradzisz sobie z tym? – chce, tak bardzo chce powiedzieć, że nie.
            - Tak. Dziękuję za pomoc.
            - Nie ma za co. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy.
            - Mhm. – ja ciebie na pewno jeszcze nie raz zobaczę.

Frania dołączył(a) do dyskusji
Frania: Miałam przygotowany cały esej opowiadający wam o moim smutnym życiu. Ale wiecie co? Miewałam gorsze popołudnia…
           







To by było na tyle ode mnie. Dziękuję za każdy komentarz pozostawiony pod tym rozdziałem.
A tak, zapomniałam, dedykuję go wszystkim. Każdemu, kto dotarł do tego miejsca (czytając lub nie czytając).

Lily of the valley (tzn. Konwalia, taka sobie o: